No ok, może nie aż tak drastycznie i definitywnie to nazwał, ale przecież wiadomo, że nie po to kieruje się myśli czytelnika w stronę metafory pisklęcia wyfruwającego z gniazda i nie po to ogłasza się odejście z pełnoetatowego nad nim czuwania, żeby wrócić.
Na Blogu Second Life zrobiło się na sekundę nieco rzewnie i z lekka sentymentalnie. Głos zabrały co poniektóre gwiazdy i dostojnicy pikselowego światka. Trochę żeby podziękować, trochę pocieszyć, a zazwyczaj po to, żeby się pochwalić. Czyli jak zawsze. Nieistotne.
Prawdę mówiąc, i mnie się wtedy nastrój udzielił. Zaczęłam przeglądać stare strony, wczytywać się pominięte wcześniej detale.
Subiektywnie patrząc, było warto. Jak na tak nieskładne i bezcelowe klikanie, znalazłam coś całkiem, całkiem urodziwego i zdecydowanie nadającego się na pierwszego posta po dłuższej przerwie - wersję strony Linden Lab sprzed niemal co do dnia dokładnie sześciu lat, na której z dumą ogłoszono uroczyste nadanie Rezydentom platformy prawa do posiadania stworzonego przez siebie contentu (warto kliknąć i zobaczyć na własne oczy -> TUTAJ). Przeskoczyłam o rok dalej - i faktycznie, "OWN" świeci w menu głównym strony. Co fajniejsze, nie tylko jako zapowiadane Creative Commons przypięte do sukienek, włosów i krzesełek, ale "own" ostemplowujące "island".
Wiem, że temat mocno przebrzmiały i przewałkowany tysiące razy, jednak ta historia jakoś nie daje mi spokoju. Mam słabość do utopii i dźwięku fortepianów rozwalających się o bruk (albo zwyczajnie Philip mi się podoba i tym samym lubię wszystko, co mówi; jak jeden malarz znajomy, który niedawno odkrył zależność między swoimi ulubionymi wierszami a urodą ich autorek).
W praktyce przejrzałam niemal wszystko, co oryginalny CEO Linden Lab powiedział, a co zostało nagrane i usieciowione. Piękny podkład pod poranną kawę.
Zbudował się mi z tego całkiem ckliwy obrazek małego nieśmiałego chłopca, który nie miał kolegów, za to miał uciążliwą dla rodziców pasję do rozkładania i składania na nowo rzeczy z najbliższego otoczenia (powalił mnie pomysł zrobienia a'la Star Trekowego wejścia do swojego pokoju z drzwi garażowych, klasa).
Czy nie był cudownym pomysł odtworzenia świata z czegoś na kształt atomów, najmniejszych cząstek, które można dowolnie modyfikować i składać w większe całości bez kosztów i konsekwencji w twardym realu, tak ot tylko, dla zabawy i już? Idea z potencjałem na uwiedzenie sporej części ludzkości, czyż nie?
Jasne, że tak. Toż się na fali ekscytacji się Filipowi ogłosiło, że dla odmiany to, co stworzysz in-world, jest Twoje. I klap. Jak pierwszy taniec młodej pary na weselu - początek końca...
Liberalny kapitalizm nie idzie w parze z silną, chroniącą i kontrolującą władzą centralną. A może i idzie tylko Lindenom nie poszło.
Pamiętacie pana Bragga? Prawnika, który wpakował się pokrętnymi sposobami na niedostępne dla śmiertelników rejony strony internetowej SL i nakupił sobie ziemi za 300 USD zamiast za ponad trzy razy tyle? Niegrzeczne, z tym nikt nie polemizował (nawet jego obrońca). Tyle, że kara okazała się na wyrost. Jeśli ktoś nie pamięta, przypomnę - Lindeni zamknęli mu konto, odbierając tym samym wszystko, co cenne i cokolwiek warte. Wolno im było?
"No. Not even the United States Goverment gets away with that." - pogroził palcem jego prawnik i ruszył do sądu.
Sprawa zakończyła się poufną ugodą przed zapadnięciem wyroku, niemniej sędzia Eduardo C. Robreno zdążył dać znać, co o Linden Lab myśli. Jeśli komuś się chce, przeczytać można sobie o tym ->TUTAJ<-. Jeśli komuś się nie chce, powiem tylko, że niezwykłość Second Life okazała się być jego największą słabością. Przyzwolenie na posiadanie sprawiło, że SL nie miało na rynku konkurencji, a mimo to zaakceptowanie ToSu było jedyną drogą do uzyskania dostępu do platformy, co (jak mi wyjaśniał cierpliwie Lincoln) oznacza, że nasz ToS ma charakter klauzuli arbitrażowej. Z tego, co zrozumiałam, nie do końca gładko to współgra z prawem, bo jakby nie było sędzia Robreno w maju 2006 roku uznał jego obowiązującą wówczas wersję ze prawnie niewiążącą, ustawiając ją gdzieś w pobliżu innych rzeczy tego świata uważanych za niedorzeczne i wykorzystujące słabszego.
Ciekawe jest to, że punkt, o który poszło - "Linden has the right at any time for any reason or no reason to suspend or terminate your Account, terminate this Agreement, and/or refuse any and all current or future use of the Service without notice or liability to you" - wówczas 7.1 nadal obowiązuje bez zmian, tyle tylko, że przesunął się na pozycję 2.6.
Ktoś wie może dlaczego?
W konsekwencji całej przygody Second Life pozostało imagined i created, choć no longer owned by its residents, a motto "Your world. Your imagination" z każdą kolejną modyfikacją strony internetowej malało i malało, aż w końcu całkiem zniknęło na czarnej wersji M Lindena.
Filip coś tam wyjaśniał i tłumaczył, zwłaszcza przy blogowych dywagacjach na temat nowej wersji Tao of Linden (co też nadaje się na całkiem obszerną pogadankę), ale jakoś tak bez wyrazu i niegdysiejszej pasji. Na koniec w jakimś takim lekko rozrachunkowym klimacie powspominał festiwal Burning Man - inspirację dla jego koncepcji wirtualnej społeczności - i się pożegnał.
Odszedł do nowych P Squaredowych zabaw, a BBC zajęło się zachodzeniem w głowę, co stało się z tym zapowiadanym niegdyś jak rewolucja tworem zwanym Second Life (zaczynając swój artykuł od uroczego "Once upon a time...").
Pomijam zupełnie kwestię kolejnego prasowego krzyku o śmierci VR, a z twarzą SL zwłaszcza. Myślę raczej o Filipie - i to o dziwo całkiem romantycznie. Bo nijak inaczej mi nazwać tego nie wypada, kiedy jakoś niesmacznie mi na myśl, że szczerze ujęta jego sprzed trzech lat propagandą teraz miałabym cieszyć się Second Life, które on porzuca. Znaczy, że coś przestało obowiązywać? Że coś się zdezaktualizowało? Bo jeśli tak, to może lepiej iść, gdzie on idzie?
Gdyby jeszcze tylko powiedział, gdzie to...
P.s. dla ciekawskich i wnikliwych, a zbyt leniwych, żeby samemu poszukać, deser - pierwszy i dziewiczy Beta ToS.