Odsypianie zaprzyjaźnionego weselicha roku zajęło mi grubo ponad tydzień i setki kilometrów. Ale teraz, w autobusie sunącym pomiędzy piniami i oliwkami, gapiąc się na kamienistą górę, na szczycie której stoi coś, co na pierwszy i niewnikliwy rzut oka skojarzyć by można z oficjalną siedzibą budzącej moją ostentacyjną radość Gospy Karmelkowej, czuję się całkiem przyjemnie.
Pomijając już nawet zupełnie kwestię statystycznego rozłożenia kluczowości kategorii przyjemności w życiu poszczególnych ludzi, przyjmijmy, że jest ok. Jest dobrze.
Jadę na północ, za pół godziny powinnam być w Zadarze.
Miałam całkiem pominąć okolice Pagu, z racji że Margaryna Palma wystawił mnie w ostatniej chwili, zmieniając tym samym i moje plany, czyli skazując na rozkoszne, acz chaotyczne włóczenie się po wybrzeżu w miejsce zamysłu wcześniej podjętego o biernym wylegiwaniu się z serem w jednej, a winem w drugiej ręce na wyspiarskich włościach Mikiego.
Sentyment okazał się jednak silniejszy. Wszak to w Zadarze lat temu już trochę jadłam swojego pierwszego oblewającego dłonie tłuszczem burka. To zadarski, dosłownie nadmorski, uniwersytet zmotywował do czytania trzymanego w kieszeni Wstępu do semiotyki z czymś na kształt miłości. Nie mogłam tu nie przyjechać.
W ramach zbędnych a dobrowolnych wyjaśnień dodam, że nie spadłam tu z nieba. Moje szwendanie się jest sumienną realizacją deklaracji złożonej jakiś czas temu. Konsekwentnie szukam doskonałego stolika kawowego. Prawdę mówiąc, gdyby przyjąć którąś z ciekawszych niż liniowa koncepcji czasu, uznać by można, że mój stolik już czeka i ma się nieźle w pewnym barze w Peru. Niemniej dotarcie do niego trochę mi zajmie. Wypatruję więc aktywnie czegoś na „w między czasie”, zacząwszy od sukcesywnej weryfikacji wspomnień.
Na pierwszy ogień poszedł mój umilony Budapeszt. Ale o nim innym razem, bo to dłuższa historia. Drugi typ to Neapol. Tyle, że on nigdy nie po drodze, więc już dwa lata mnie tam nie było, ciężko się wypowiadać. Wiarygodniej będzie zdać relację z najświeższych znalezisk
Na poszukiwania wyruszyłam ponad tydzień temu. Z Wisły do Szczecina z przerwą we Wrocławiu po zgubioną poprzednim razem bieliznę. Okazało się, że trafiłam idealnie. Stolik w nowym mieszkaniu Morri i Ando jest wyśmienity, choć bardziej winny, niż kawowy i totalnie VIP-owski, bo niestety właściciele mają ten odstraszający pogląd na świat, mówiący, że trzeba się z nimi zakolegować, żeby móc przy ich stoliku pić. Toteż adresu nie podaję.
Pomijając już nawet zupełnie kwestię statystycznego rozłożenia kluczowości kategorii przyjemności w życiu poszczególnych ludzi, przyjmijmy, że jest ok. Jest dobrze.
Jadę na północ, za pół godziny powinnam być w Zadarze.
Miałam całkiem pominąć okolice Pagu, z racji że Margaryna Palma wystawił mnie w ostatniej chwili, zmieniając tym samym i moje plany, czyli skazując na rozkoszne, acz chaotyczne włóczenie się po wybrzeżu w miejsce zamysłu wcześniej podjętego o biernym wylegiwaniu się z serem w jednej, a winem w drugiej ręce na wyspiarskich włościach Mikiego.
Sentyment okazał się jednak silniejszy. Wszak to w Zadarze lat temu już trochę jadłam swojego pierwszego oblewającego dłonie tłuszczem burka. To zadarski, dosłownie nadmorski, uniwersytet zmotywował do czytania trzymanego w kieszeni Wstępu do semiotyki z czymś na kształt miłości. Nie mogłam tu nie przyjechać.
W ramach zbędnych a dobrowolnych wyjaśnień dodam, że nie spadłam tu z nieba. Moje szwendanie się jest sumienną realizacją deklaracji złożonej jakiś czas temu. Konsekwentnie szukam doskonałego stolika kawowego. Prawdę mówiąc, gdyby przyjąć którąś z ciekawszych niż liniowa koncepcji czasu, uznać by można, że mój stolik już czeka i ma się nieźle w pewnym barze w Peru. Niemniej dotarcie do niego trochę mi zajmie. Wypatruję więc aktywnie czegoś na „w między czasie”, zacząwszy od sukcesywnej weryfikacji wspomnień.
Na pierwszy ogień poszedł mój umilony Budapeszt. Ale o nim innym razem, bo to dłuższa historia. Drugi typ to Neapol. Tyle, że on nigdy nie po drodze, więc już dwa lata mnie tam nie było, ciężko się wypowiadać. Wiarygodniej będzie zdać relację z najświeższych znalezisk
Na poszukiwania wyruszyłam ponad tydzień temu. Z Wisły do Szczecina z przerwą we Wrocławiu po zgubioną poprzednim razem bieliznę. Okazało się, że trafiłam idealnie. Stolik w nowym mieszkaniu Morri i Ando jest wyśmienity, choć bardziej winny, niż kawowy i totalnie VIP-owski, bo niestety właściciele mają ten odstraszający pogląd na świat, mówiący, że trzeba się z nimi zakolegować, żeby móc przy ich stoliku pić. Toteż adresu nie podaję.
Z tych ogólnie dostępnych przypadła mi do gustu bliźniacza restauracja po obu stronach szczecińskich Wałów Chrobrego. Coś jest ujmującego w tym miejscu. Być może Wi-Fi. Nie jest też zły bar Heineken na plaży w Świnoujściu, ale jak się wychowało w miejscu, w którym Wisłę można swobodnie przeskoczyć, to ma się słabość do dużej wody, więc proponuję ten adres zignorować. Szczecin to jedno z tych nielicznych miejsc, z których wyjechać ciężko, zatem zbierałam się prawie tydzień, ale podołałam. Motywowało mnie intuicyjne przekonanie, że stolik moich marzeń stoi w Dalmacji.
I coś w tym racji było:
I coś w tym racji było:
2 komentarze :
posiedziałabym tam z Tobą;)
Jak to palma Cię wystawił? nie pojechał?
Ja też bym posiedział, a można mnie kupić :P
Idealny stolik kawowy, to taki, przy którym nie wymagają od Ciebie, byś zamówiła cokolwiek zanim skończysz czytać wstępniaka ulubionego miesięcznika. Nie nachodzą, świecąc notesem, gdy jesteś w połowie artykułu o molestowaniu polskiej 16stolatki (pełna sesja foto i opis pomolestacyjny), przynoszą gratis orzeszki, a kelnerka ci się skarży, ze jej nogi w dupę włażą. To taki, w którym nie plują Ci do kawy, tylko dlatego, że przed chwilą Linka dosiadła się Tobie do stolika ( :P ). I taki, pod którego blatem nie ma zaschniętych naddatków pokatarowych i gum do żucia.
A najważniejsze - na wstępnie mówią Ci, że kawę i owszem, mają, ale to straszna lura, a mają przecież całkiem niezłe winko...
Prześlij komentarz