Leopolis chaos

niedziela, 14 czerwca 2009

Jako że żegnam się (oby na długo) ze wschodnią stroną Wisły - niech dobry Pan ma ją w swojej opiece - złapałam ostatnią okazję do przekroczenia granicy UE w miejscu, w którym jeszcze tego nie robiłam i zerkniecia na lwie miasto. Ostatecznie to tylko 200 km, glupio nie podskoczyć.
Zadośćuczyniłam więc swojej zachciance i raźno ruszyłam na dworzec. Przyznaję, że dobre kilka minut zajęło mi podjęcie ryzyka wpakowania się na pokład wehikułu imitujacego autokar, ale ostatecznie wsiadłam i zabaralam sie do studiowania pochwyconego z księgarni po drodze przewodnika. "We Lwowie nie ma wprawdzie hiermarketow... [spoko, studiowałam w Lublinie, takie rzeczy mi nie straszne] ale od niedawna coraz więcej lokali i sklepów akceptuje karty płatnicze" [emm... ok...]. "Przydatne wyrażenia: dzień dobry, dziękuję, jak dojść do..., jestem niewinny" acha... belgradzki flashback?

Nie było źle.
W zabookowanym miejscu noclegowym woda (nie dość że w ogóle woda, to do tego nawet ciepła) była dostępna 24/7, szwendające się wszędzie sfory bezpańskich psów nie zaatakowały ani razu, a głodna byłam tylko dobę, później miła uzbecka restauracja uwolniła mnie od nieprzełykalnych dla mnie specjałów ukraińskiej kuchni (Bukharę warto odwiedzić choćby dla samego pana od rozpalania sziszy - słowo daję, że miażdży, nie spodziewałam się, że istota ludzka może wciągnąć w siebie taką powalającą chmurę dymu na raz).
Summa summarum, jestem trochę rozczarowana. Jak na miasto chwalące się kulturą picia kawy, kawę mają generalnie nieznośną, a kawiarnie w większości klasy przydworcowej. Jak na Rynek wpisany na listę UNESCO, mogliby postarać się pokazać nieco więcej. Miasto jak miasto. Wcale nie jest magiczne ani powalająco urokliwe. Lwowiacy wcale nie są bardziej otwarci niż mieszkańcy innych rejonów Europy, a lwowianki nie są piękniejsze. Prospekt Swobody nie ujmuje, Rynek nie powala, a porównywać je do Krakowa może chyba tylko ironista.
Wielce wielką krzywdę wyrządzają ci, co z sentymentu o Lwowie hymny pochwalne wyśpiewują. Real nigdy nie dorówna ich wspomnieniom ani wyidealizowanemu obrazowi, jaki mi do głowy wpakowali.

Jeśli jednak kogoś nie zniechęca perspektywa podróży w czasie i miło mu się myśli o Polsce sprzed 15 lat, nie powinien narzekać. Lwów to rewelacyjne miejsce na imprezowanie. Nie z autochtonami wprawdzie, ale z rodakami. Zdaje się, że to miasto ma szansę być dla Polaków tym, co Kraków dla Brytyjczyków (tylko tanich lotów na Ukrainę chyba nie ma). Dawno już nie poznałam tylu ludzi. Dawno nie obeszłam tylu barów i nie spociłam się tak w dyskotece (w ogóle dawno nie byłam w dyskotece, a tamtejsze Metro - polecone przez zaczepionego przypadkiem tubylca - było naprawdę świetne. He... klawy mają opis na stronie swoją drogą: "«Metro» jest demokratycznym, progresywnym klubem, który jednoczy w jedynym tańcu młodzież z całego świata". Słodko). W sali z R'n'B poznałam nawet Ukraińca! Jakiegoś Justina Timberlake'a o imieniu Taras (chyba). Pięknie tańczył. Skorzystałam z okazji i wypytałam go o sytuację polityczną jego ojczyzny. Do 6:00 rano opowiadał. Zostawił mi swój adres mailowy. Miałam napisać, ale nie napiszę. Na litość boską, kto normalny rozmawia o polityce na imprezie. Na bank jakiś morderca. Nie potrzeba mi kolejnego kumpla wariata.

Poza tańcami i hulankami Ukraina niesie ze sobą także walory edukacyjne. Dwa semestry staro-cerkiewno-słowiańskiego nie wpoiły we mnie cyrylicy tak, jak jeden obiad we Lwowie. Wydukałam - ku uciesze kelnera - całe menu na głos. I już pamiętam! Ш - jak szaszłyk, Ч - jak drink 'czacza'. A to istotne, bo mimo przewalających się tłumnie polskich turystów, Ukraińcy wolą bronić miasta, zamiast na nas zarabiać i nie uświadczysz ani pół napisu w jakimkolwiek zrozumiałym języku. Ciekawa strategia ekonomiczna, ale nie mi kwestionować.

Największa zaleta tego kraju ukryta jest jednak na samej granicy. Przejście przez nią to doprawdy fun po pachy. Liczy się go w godzinach. Chciało mi się krzyczeć, ale celnik mnie wyręczył. Urocze popołudnie w towarzystwie pijanych przemytników drobnych. Fajnie było. Ktoś tam pobiegł do toalety, bo okazało się, że kontroluje nie ten pan, co powinien. Kogoś tam cofnęli na Ukrainę, bo poza dozwolonymi dwoma paczkami papierosów miał w kieszeni jeszcze jednego szluga. Na wyrywki osobista, dokładne przeszukiwanie bagażu. Spoko było. Mi się oberwało tylko raz, bo zamiast po prawej, stanęłam po lewej stronie. Ale ile się przez ten czas nauczyłam! Jakaś miła pani w żakieciku opowiedziała mi ze szczegółami o ciężkim życiu w jej fachu (nie mam pojęcia, gdzie ona sobie te papierosy powsadzała, nic nie miała przy sobie przecież na pierwszy rzut oka). Stojąca obok warszawianka podzieliła się historią o przemycaniu narkotyków w ciele martwego niemowlaka. Klawo. Przeniosłam jej butelkę likieru. Podwiozła mnie za to do Lublina.

Gorąco polecam. Nie Lwów. Samą wschodnią granicę Unii.

5 komentarzy :

filczyk pisze...

Do tej knajpy to by mnie nawet siłą nie zaciągi :/

Uzi Boa pisze...

oj, a cóż tak kategorycznie?

mikidkolan pisze...

upsa upsa, opisy prawie jak moje wrazenia dawne z Polsko-jakiejkolwiek granicy, czyli Wschod zostal Wschodem. Jak to ...smutne. Dobrze wiedziec ze L przereklamowany, nie bylem a inni-glownie milosnici Dawnego, opowiadali bajki, widze.

Uzi Boa pisze...

ej no, nie mów, że mi tak na słowo uwierzysz...?

Anonimowy pisze...

bo ci inni opiewali czasy kiedy szarosc i bida panowali jako dobre stare czasy kiedy ludzie blizej bywali...a ja mysle sobie "pewnie, bo zimno im bylo w ich bidnych chatach".

Copyright © Plateau Project by Uzi Boa
Design out of the FlyBird's Box.