Po wczorajszych uroczystościach koronacyjnych Ferdynanda II mój dalszy pobyt w Bratysławie mijał się z celem. Sytuacja była patowa. Z jednaj strony nie wypadało ignorować Ferdeczka, który przyjaźnie wołał do mnie z tronu “Hej Uzi, wiem, że skręca cię z zazdrości. Moja korona wygląda jakby miała z 10k primów, a nie laguje wcale i koszt renderingu prawie żaden, poza lekkim uciskiem na skroniach”, z drugiej, ujawnienie się w takim tłumie oznaczało koniec tajnej misji.
I faktycznie, bal koronacyjny kosztował mnie eskortę paparazzi w drodze powrotnej do hotelu
i ukłucie tęsknoty za domem i moimi damami dworu (te Ferdydanda nie dorastają naszym do pięt).
Bratysława spalona, nic tu po mnie. Następnego dnia rano ruszyłam w dalszą drogę (skrzętnie omijając przydworcową restaurację, w której kilkanaście godzin wcześniej miałam przyjemność pić rozwodnioną latte ramię w ramię z karaluchem). Na rozkładzie jazdy naładniej prezentował się “Budapest-Kel”. Maria Teresa, baseny i gulasz. Idealnie! Weszłan zadowolona na peron. A tam stoi vlak do Sudbahnhof... ech.