Przystanek 3. - Belgrad, miasto nacjonalizmu

środa, 10 września 2008


Jest taki turystyczny spot reklamowy, który głosi, że Serbia to ostatni nieodkryty fragment Europy i wyzwanie dla poszukiwaczy przygód. Myślałam, że to coś bardziej na kształt “zastrzyku adrenaliny podczas grożącemu życiu i zapierającego dech w piersiach spływu pontonem po nieokiełznanej górskiej rzece”, oferty, którą można znaleźć w każdym wypełnionym po brzegi znudzonymi wczasowiczami hotelu. Nie tym razem.

Nie zrozumcie mnie źle, nie jest aż tak strasznie. Zwyczajnie na kilka godzin z równowagi wybił mnie drobny szok kulturowy. Nie planowałam odwiedzać niczego, co chociaż trochę przypomina Tiranę (i nie chodzi mi tylko o pokrętne przepisy drogowe sprowadzające się do jednej zasady - pierwszeństwo ma większy).
Pierwsze sygnały ostrzegawcze odebrałam już na dworcu. Wokół bankomatu (chyba) obsługującego karty nieznanego reszcie świata formatu tłoczyła się grupka zderzonych z nową rzeczywistością straceńców z plecakami. O drogę do banku zapytać nie sposób, bo autochtoni na samo “Could you please...” odpowiadają szybkim “no” i odchodzą w swoją stronę. Prób regulowania rachunków w Euro nawet nie podejmowałam. Napisy na kamienicach dosyć sugestywnie wyrażały stosunek Serbów do Unii Europejskiej (nie da się ich przeoczyć, sąsiadują z wykaligrafowanymi wielkimi literkami deklaracjami dotyczącymi Żydów).

Bankomat znalazłam. Wypłaciłam trochę gotówki na chybił trafił. Jestem tu drugi dzień, a nadal nie mam pojęcia, ile w praktyce jest warta lokalna waluta. Ale o tym za moment.
Zadowolona z wejścia w posiadanie kilku serbskich banknotów zamówiłam kawę. Przedziwne było to espresso. Zwykła fusiasta w małej filiżance, a do tego szklanka kranówki. Chciałam do tej kawy jakieś śniadanie, widziałam, że inni goście jedli. Ja jednak usłyszałam od kelnera standardowe “no”. Ech, może powinnam była się umalować, pewnie kiepsko wyglądałam po całej nocy w pociągu...
Pod adresem, który widniał na moim potwierdzeniu rezerwacji noclegu, zrobiło się jeszcze zabawniej. Obsługujący mnie pan z uśmiechem na buzi wyliczał wszystkich znanych mu Polaków, szczegółowo opisując ich głupotę i nie ukrywając nawet, że uważa te cechę za dystynktywną dla narodu, z którego się wywodzę. Serbska gościnność mnie oczarowała :)






Spacer ulicami Belgradu był równie uroczym doświadczeniem.
Takiej ilości mundurowych nie widziałam od czasu parady pojazdów militarnych w moim mieście. Szybko załapałam, że ten kwitek, który wręczył mi wpomniany przed chwilą pan to dokument potwierdzający tymczasowe zameldowanie i lepiej go nie zgubić.

Przez chwilę kontemplowałam stan budynków w centrum Belgradu (foty powyzej). Dla mnie to pewne novum, ale biorąc pod uwagę, że miasto było burzone 40 razy, to zapewne tutejsi obywatele są przyzwyczajeni. Faktycznie, można się zniechęcić ciągłym odbudowywaniem, zwłaszcza, że ewidentnie pochłonięci są przygotowaniami do 41. razu.


Zalety Belgradu? Są. Bezsprzecznie krajobraz naturalny jest jednym z lepszych na świecie i o dziwo nie udało się jeszcze Serbom go oszpecić (w samym Belgradzie jest miejsce, w którym Sawa wpływa do Dunaju - przepiękne). Ludzie są dosyć urodziwi, pogoda wyśmienita, a jedzenie przepyszne. Chyba nawet niedrogie, ale pewności nie mam.

Jest coś niezwykłego w tym serbskim cenniku. Pisałam już o kuszetkach, które kosztują prawie 150% więcej niż w innych krajach. Ale jednocześnie rezerwacja miejsca siedzącego jest tańsza niż gdzie indziej. Szklanka Coli w restauracji jest 13 razy droższa od szklanki mleka, a 2 litry Sprite kosztuje tyle, co porządny obiad.

Zaczęłąm rozważać możliwość przemycania do Serbii napojów gazowanych i wymieniania ich na armaty i czołgi, które stanowią bogaty wystrój Muzeum Wojny w belgradzkim zamku. Z takim arsenałem żadna Czechia by nam nie podskoczyła. Niestety, Serbowie deklarują przyjażń tylko z Rosją i Francją (chociaż w to drugie nie wierzę, bo akurat omlety to robią paskudne). Jakieś tam nikłe szanse mają jeszcze jedynie people of Japan, którzy zasponsorowali wszystkie niemuzealne autobusy w mieście.

Może jestem niezbyt obiektywna i źle oceniam ten kraj, dlatego oddam głos innym. Poniżej dwa filmy. Na pierwszym sami Serbowie przedstawiają siebie światu, na drugim reklamówka z CNN.

1 komentarz :

grafzero pisze...

Witam
cóż to bardzo ciekawe, ponieważ dopiero co wróciłem z Belgradu i moje wrażenia są zgoła odmienne. No, ale może ja po prostu nie jechałem do "miasta nacjonalizmu" tylko do stolicy państwa zniszczonego przez NATO. Wiele zależy od nastawienia.
Pozdrawiam

Copyright © Plateau Project by Uzi Boa
Design out of the FlyBird's Box.