"Cześć stary, bo wiesz, pani tu z takim niecodziennym pytaniem..."
Przyszło mi do głowy, że fajnie będzie pójść do wypożyczalni filmów. Pokręcić się przez pół godziny między półkami z okładkami i nie móc się zdecydować. Zapłacić za to, co można mieć za darmo, a potem wkurzać się na siebie za ten idiotyczny pomysł, gdy trzeba będzie podnieść pupę i iść pożyczone oddać (sam proces oglądania filmu jest tu drugorzędny).
No ba...
Tylko kto wie, gdzie jest jakiś przybytek wypożyczający? Gdzieś musi stać przecież. Pamiętam, że istniały i dobrze się miały kiedyś różne beverlyhillsy i videoworldy.
"Nie, kupel też mówi, że już nie ma" - powiedział, odkładając telefon, pan ze sklepu po drugiej stronie ulicy, który z jakiegoś dziwnego powodu jest źródłem większości moich informacji na temat tego, co się dzieje w mieście.
Nie odpuszczam łatwo, jeśli mi się czegoś zachce, więc nie uwierzyłam. Słusznie, jak się okazało niecała godzinę później. Znalazłam. Wszystko było, jak być miało. Świetna zabawa (popcorn stanowczo powinno się dostawać do wybierania, a nie do oglądania filmu). Zdecydowałam się na wersję reżyserską czegoś tam, z dodatkami, wywiadami i innymi cukierkami.
Bardzo byłam zadowolona, aż do chwili, gdy kliknęłam 'play'.
Chciałabym Wam pokazać, co zobaczyłam, było na YouTube, ale teraz zostało po nim jedynie "Ten film wideo jest już niedostępny z powodu otrzymania roszczenia dotyczącego praw autorskich". Chociaż spore szanse, że znacie.
"ściąganie pirackich filmów to kradzież"
"kradzież to przestępstwo"
"piractwo to kradzież"
Nie da się pominąć, nie da się przewinąć, trzeba obejrzeć i wysłuchać.
What the f...? - aż się pcha na usta.
Przecież nie ukradłam, wypożyczyłam legalnie, zapłaciłam. Dlaczego mam na to patrzeć, dlaczego mnie straszą jakimiś czerwonymi migającymi światełkami? Dlaczego sugerują, że mam coś wspólnego z łamaniem prawa? To jest legalne...?
Przedziwny zwyczaj. Przejęty zdaje się od księży, którzy do zgromadzonych w kościele krzyczą z ambony, że ludzie na msze nie przychodzą. Albo od dyrektorów szkół, prawiących morały na temat wagarowania tym uczniom, którzy na lekcji są.
Najfajniejsze było to, że później zaserwowano mi bardzo bogaty blok reklamowy. Bynajmniej nie zwiastuny innych filmów. Klasycznie poszły napoje energetyzujące i temu podobne pierdoły. Jak na mój gust, Red Bull powinien oddać mi pieniądze za film, skoro jest sponsorem.
Szczerze mi się odechciało. Już mnie nie dziwi, że ludzie zapomnieli o wypożyczalniach, na filmach z torrentów śmieci nie ma.
Zostaje mi tylko niepewność i drżenie, bo mimo ostatniej próby pogłębienia wiedzy na temat zawartości ustawy o prawie autorskim, nadal nie łapię (między innymi) artykułu 23. Kiedy do licha mogę, a kiedy nie oglądać film z netu?
Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku osobistego. (...) Zakres własnego użytku osobistego obejmuje korzystanie z pojedynczych egzemplarzy utworów przez krąg osób pozostających w związku osobistym, w szczególności pokrewieństwa, powinowactwa lub stosunku towarzyskiego.
Muszę być siostrą człowieka, który film udostępnia? Muszę sprawdzać, czy udostępniający ma do udostępniania prawo?
Przeczytałam dziesiątki wypowiedzi na forach prawniczych i nadał mi się to kupy nie trzyma. Ta ustawa to prawdziwe wirtualne second life. Może ktoś skoczy do autorów i zabierze ich na chwilę do reala?