Obiecałam sobie, że kończę z głupotami. Że rzucam RL i wracam do normalnego życia. Przygotowałam się nawet. Odwołałam wszyskie spotkania, sprawdziłam listę eventów na wieczór, zaopatrzyłam się w duży karton soku. Nic nie mogło mi przeszkodzić.
Tego dnia Szerewp miał pokazać nam swój nowy spektakl - Profesora Zazula. A że kocham Ijona Tichego nawet bardziej niż samego Lema, zrelaksowałam się i uspokoiłam. Nie było szans, żeby nie ściągnął mnie z powrotem do Second Life. Nie brałam nawet innej opcji pod uwagę.
Najzwyczajniej nie doceniłam przeciwnika.
Real okazał się zazdrosnym i zaborczym kochankiem. Nie wiem nawet, jak to się stało. Odwróciłam wzrok od monitora tylko na sekundę przecież... pamiętam jeszcze dźwięk przychodzącego sms-a -> rosyjski stylista do oglądnięcia na granicy polsko-czeskiej (czy tam polsko-tureckiej, jak woli Linka). Potem cisza. Znów wpadłam w RL-wy ciąg... Ocknęłam się dwie doby później na stole zabiegowym krakowskiego pogotowia. Znowu... ech.
Słabość mojej białkowej powłoki zawsze już chyba będzie mnie trzymać blisko wirtualności.
Tymczasem siedzę sobie na korytarzu w szpitalu, czekam na swoją kolej i zabawiam się quizami, którymi Morri zapełnia swój profil na Facebooku. Test "What's wrong with you? -find out now" właśnie mi powiedział, że najwyższa pora zacząć się stresować, bo jak nadal niczym nie będę się przejmować, to w końcu stanie mi się coś złego i wyląduję w szpitalu. Tia...