Nadrabiam zaległości. Teatr Królewski (pociesznie teraz wygląda ta nazwa, można by dla niej domyślić jakieś ekscytujące źródło) zaserwował repetę Profesora Zazula dla maruderów, czyli między innymi dla mnie, za co rzecz jasna jestem niezmiernie wdzięczna. Przyznaję, bolało mnie nieco moje gapowe tym razem.
Poszłam, obejrzałam (w całkiem przyjaznych warunkach nawet) i się ucieszyłam, bo mi się podobało. Nie mogę powiedzieć, że zdarzyło mi się kiedykolwiek wizualizować sobie Tichego w tonie patetyczno-hamletowskim, niemniej spierać się nie będę - wiadomo, reżyser i aktor muszą w postaci zostawić trochę siebie. Może to i nieekonomiczne, bo każdemu się później wydaje, że zrobi Dziady lepiej, ale przynajmniej coś się dzieje, pieniądz płynie.
Nie wiem dlaczego tak dobrze mi się spektakl oglądało. Może dlatego, że pierwszy raz w SL-owym teatrze nie musiałam patrzeć na techniczną stronę przedstawienia (punktualnie rozpoczynający się spektakl to nie urban legend! Słowo, że widziałam to na własne oczy). Może dlatego, że całość nie pożarła mi połowy nocy, z czego w 60% na zmiany dekoracji. A może to zwyczajnie kwestia tekstu. Nie wiem, czy da się spaprać Lema na tyle, by stał się nieprzyswajalny.
Tak czy owak, jednego jestem pewna - to była najlepsza rola Abelarda, w jakiej go kiedykolwiek widziałam.
Gratulacje dla obu Panów.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz